bebki
Student
Dołączył: 30 Kwi 2007
Posty: 38 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
|
Stanisław Kutrzeba - Wartości historyczne Polski |
|
Rzadko zdarza się, by jaka polska książka, nie należąca do działu beletrystyki, takim cieszyła się niezwykłym powodzeniem, jak ta niewielka, której tytuł podany w nagłówku. Zabrakło już jej egzemplarzy w handlu księgarskim, choć nakład był podobno znaczny, a od wydania niewiele upłynęło tygodni. Zabrakło już egzemplarzy mimo tego, że cenzura warszawska wkrótce po pojawieniu się zakazała w okupacji niemieckiej jej rozpowszechniania.
I czymże tłumaczy się to tak niezwykłe powodzenie tej książeczki, mówiącej o „duchu dziejów Polski”? Czyż my tego ducha jeszcze nie znamy? Czyż trzeba go odkrywać dopiero, uczyć społeczeństwo nasze, jakim ten duch był? Prawda, że na poczytność może wpływać i styl świetnego publicysty; lecz czyż barwnością pióra można by wytłumaczyć to zainteresowanie szerokich inteligentnych warstw naszego społeczeństwa?
Odsłoni nam się jednak ta tajemnica powodzenia, jeśli nie tylko przyjrzymy się, co i jak mówi autor, ale porównamy z tym, co dotąd o duchu polskich dziejów podawano po wierzchu.
I
P. Chołoniewski nie jest zawodowym historykiem, nie bada sam źródłowo naszych dziejów, choć niektóre źródła widocznie czytał; jednakże z naszą literaturą historyczną obeznany jest doskonale, a czytać ją umie - krytycznie. Ale wszakże nie ma historyka, który by całą historię polską znał źródłowo; za wielki ogrom tego materiału, by cały ogarnąć mogły myśl i praca jednego umysłu.
Znamienna dla kilku ostatnich dziesiątków lat naszej historiografii dążność do jak najdalej idącego opanowania źródeł doprowadziła do tego, iż nasi historycy znają jedną jakąś epokę, często jeden wiek tylko lub lat kilkadziesiąt. Zaraziło się to dziejopisarstwo nasze przejętą nie dość krytycznie z Niemiec zasadą specjalizacji do tego stopnia, iż każdą próbę jakiejś większej syntezy jeszcze niedawno uważano za zuchwal-stwo, godne ostrej nagany; autor piszący te słowa mógłby z własnego doświadczenia niejedno o tym opowiedzieć. Wskutek tego przez ostatnie pół wieku pozbawieni byliśmy w ogóle nowej jakiejś syntezy naszych dziejów; a że bez syntezy ani ogół żyć nie umie, ani też monograficznie nie da się bez takiej busoli pracować, żyliśmy więc przez ten czas tą, którą po roku 1863 rozwinęło kilka śmiałych duchów. Historiografia nasza nie pokusiła się o rewizję tych poglądów, mimo że zbudowano przecież wtedy tę syntezę na podstawie o tyle mniejszego materiału źródłowego, bez większych i głębszych studiów przygotowawczych. Myśmy tą syntezą byli wszyscy karmieni w gimnazjach i na uniwersytecie, mimo że coraz lepiej badano archiwa, mimo że prac monograficznych coraz przybywało. Brakowało odwagi do rewizji syntezy, która takiej rewizji od dawna wymagała także ze względów na bardziej wydoskonaloną dziś metodę badań i na zasadniczo inne dziś ujęcie zagadnień przeszłości, o tyle szerzej dziś oświetlanych. Ale poglądy o konieczności badań monograficznych, po których kiedyś dopiero w dalekiej przyszłości można by myśleć o syntezie, tak były przemożne, a tamte świetne duchy stanęły tak wysoko w opinii, ich poglądy tak potężnie owładnęły pojęciami ogółu, iż zdawało się, jakoby ta charakterystyka naszych dziejów, którą oni dali, była ewangelią, której wzruszyć ani tknąć niepodobna.
Głównymi duchami byli: Szujski i Kalinka, a z nimi łączył się nie historyk, historiografią jednak dzieła swoje przepajający Tarnowski. To tzw. krakowska szkoła historyczna. Nie brakowało między tymi, którzy do niej należeli, sporów, i to nieraz ostrych (np. Szujski-Bobrzyński). Ale przecież u nich wszystkich był jeden zasadniczy pogląd na naszą historię, który światło, a raczej cień, rzucał na tłumaczenie wszystkich tej historii objawów; pogląd ten streszczał się w tym, iż upadek Polski zawiniliśmy sami, że zwłaszcza temu upadkowi winien był ustrój Polski laki, jaki sobie wyrobiła, demokratyczno-wolnościowy w obrąbie panującej warstwy szlacheckiej. Z tego punktu widzenia oceniano wszystko, co w Polsce się działo, potępiano elekcję i liberum veto, stosunek do mieszczaństwa i włościan, wolności szlachty i jej przywileje itd. Zły był ustrój Polski nie tylko w XVIII, nie tylko XVII wieku, ale i dawniej, za Zygmunta III, kiedy już Skarga przepowiadał upadek (na dwa wieki naprzód), mimo że Polska wtedy takim świetnym była państwem; zły był już dawniej, nawet za pierwszych Jagiellonów, bo wtedy to pojawiły się pierwsze przywileje szlacheckie itd. U epigonów, zwłaszcza tamtych dużych uczonych, nie mających, jak zwykle epigonowie, miary ich zdolności, rozprowadzających tylko ich pomysły, potępianie wszystkiego, co było w Polsce, od coraz wcześniejszej epoki, stało się po prostu jakąś manią; coraz jakiś nowy grzech wynajdywano z dumą na duszy dawnej Polski.
Nie potrzeba mówić, jak to przedstawienie rzeczy chętnie przyjmowała obca historiografia, ta zwłaszcza, której zależało by odium rozbiorów Polski przerzucić z państw rozbiorczych na — samych Polaków. Wystarczy przeczytać choćby obszerną charakterystykę ustroju Polski — nawet u Finlandczyka Lehtonena, który uczył się historii polskiej pod kierunkiem berlińskiego profesora Schiemanna.
II
Gdyby hipnoza potężnych inteligencji twórców szkoły krakowskiej nie ciążyła taką przewagą na umysłach współczesnych im i następnych pokoleń, nie byłoby było trudną rzeczą wykazać błędność twierdzeń tej szkoły. Wszakże oni potępiali przodków naszych za to, że ta Polska zawsze nie była wielką, potężną, potępiali wszelką walkę wewnętrzną, wszelkie niewczesne czy nieudane porywy, choćby były szlachetne, wielkie, dlatego że szkodę przyniosły Ojczyźnie. A czyż na świecie był naród, który ciągle stał na wyżynach, który wieki całe zdołał utrzymać nadzwyczajne napięcie umysłu, woli i serca? Czy nie upadł wspaniały, wielki Rzym? Czyż nie było widownią zupełnego rozbicia cesarstwo niemieckie za czasów wojny trzydziestoletniej lub w epoce Napoleona? Czyż Francja nie miała okresów upadków? Albo Anglia, Hiszpania i Włochy?
Mierzyli ci historycy Polaków jakąś idealną miarą, domagali się, by w Polsce XVI czy XV stulecia był taki doskonały ustrój, jakiego nie znało w tym czasie żadne państwo świata. Czyż można takie wymagania stawiać, by ta Polska wszystkie inne państwa zawsze stale wyprzedzała?
To był naukowy błąd. Przesadzali w krytycyzmie, widzieli zło nie tylko w tym, co złem było, ale w instytucjach takich, które ani same w sobie złe nie były, ani tym bardziej relatywnie, jeśli się je porówna z instytucjami, które współcześnie gdzie indziej istniały.
A skąd ten błąd się wziął? Jak ci wybitni uczeni mogli taki błąd popełniać?
Jeśli sięgniemy do źródła, to znajdziemy je — w ich gorącej serdecznej miłości Ojczyzny. Ich umysły opanowała jedna myśl — o tej Polski odrodzeniu. By się ta Polska odrodzić mogła, to musi się składać z ludzi wyrobionych sercem i duchem, którzy mieliby jak najmniej wad, którzy potrafiliby służyć tej Ojczyźnie z zupełnym zapomnieniem o sobie, pamiętali o swoich obowiązkach wobec niej, zapominali dla dobra całości o swoich prawach, świadomie z nich rezygnowali. A najlepszą drogą do wyrobienia tego ducha w sobie to uznanie swoich wad, tych wad wyplenienie. Wskazać te wady, wezwać do budzenia tężyzny — to była myśl tych ludzi. A czy można było wstrząsnąć sumieniami silniej, jak mówiąc społeczeństwu: poprawcie się, bo przez wasze wady upadła Ojczyzna?
Ten to czynnik pozanaukowy oddziałał na konstrukcję historyczną twórców szkoły krakowskiej. I choć to ze stanowiska nauki wada, gdyż szkodliwie wpływało na jej obiektywność, z szacunkiem i z czcią na tych ludzi się patrzy i patrzeć musi. Bo choć zbłądzili, to z intencji czystych, najszlachetniejszych, jakie mogą grać w duszach ludzkich. I nikt im nie zarzuci złej wiary, gdy oni w to, co mówili, głęboko wierzyli. I wybaczyć im można, że ta ich teoria nie wolną była od przymieszki — u niektórych późniejszych ich uczniów nawet bardzo silnej — politycznych koncepcji7, może na te ich polityczne koncepcje nawet te teorie na odwrót wpływ miały. Ci uczeni — to równocześnie filary konserwatywnego stronnictwa, które oświadczało się za silnym rządem, za kierowaniem społeczeństwa, z góry, przeciw demokratyzacji, a przynajmniej zbyt szybkiej demokratyzacji itd.
III
Szkoła krakowska spełniła świetnie swoje zadania polityczno-narodowe. Doprowadziła do porachunku narodowego sumienia, przyczyniła się wydatnie do rewizji i potępienia poglądów, które były szkodliwe, do wykorzenienia rozmaitych chwastów, którymi zarosła dusza polska. Dziś nie ma nikogo w Polsce, kto by nie potępiał nadużycia wolności, wybujałą indywidualność, nie umiejącą się podporządkować dobru ogólnemu, liberum veto itd. Dziś nie ma nikogo, kto by przynajmniej otwarcie śmiał występować przeciw równouprawnieniu wszystkich członków społeczeństwa, kto by nie rozumiał potrzeby ochrony stanu włościań-skiego, handlu czy przemysłu. W tym duża część jest zasługą tej historycznej szkoły.
Ale ujawniły się też i szkodliwe skutki takiego potępiania za daleko idącego, bezwzględnego, bezlitosnego, polskich pojęć i instytucji, takiej wiwisekcji, która ciągle coraz nowe wykrywała w ciele Polski patologiczne objawy. Te szkodliwe skutki ujawniły się nie tylko w tym, że obcym, przed którymi te badania i rozmyślania nie mogły się przecież ukryć, dostarczały broni przeciw nam, broni tak ostrej; wszakże w czasie tej obecnej wojny tyle sformułowali zarzutów przeciw możności odbudowy polskiego państwa, które opierały się na tych właśnie twierdzeniach polskich historyków, z nich wysnuwały wnioski, że do niezależnego bytu nie jesteśmy zdolni, więc i nie mamy prawa o państwo własne się upominać. Szkodliwe skutki objawiały się też w depresji, jaką wywoływały, w zniechęcaniu do naszej historii, gdy przecież ubiegłe dzieje żyją żywym życiem w psychice każdego społeczeństwa. Stronnictwa skrajne wyzyskiwały te argumenty historyków, by zrażać szerokie masy w ogóle do Polski, używały ich do siania i pogłębiania stanowych różnic i niechęci. Ci, którzy ojczyźnie i jej przyszłości poświęcali swe myśli serdeczne, z boleścią patrzyli, że nie mogą w przeszłości naszej znaleźć podpory dla swoich zamierzeń. A jakże to wiele znaczy, czyż trzeba mówić? Czyż trzeba wskazywać, ile siły Francuzom dodaje to, iż czują się oni „une grande nation” w całej swej przeszłości?
W czasie wojny zwłaszcza te momenty szkodliwe z nauki krakowskiej szkoły zaznaczać się zaczęły z coraz większą siłą, coraz częściej zaczęto pytać, czy naprawdę w Polsce tak wszystko było spaczone, wykrzywione? I uczucie gorące samą intuicją nie umiało jakoś pogodzić się z tym, żeby lo tak rzeczywiście było, że myśl rozumująca, porównując hasła, jakie dziś się rozlegają i porywają umysły, z tymi ideami, które dawniej Polsce były własne, zaczęła się zastanawiać nad tym, iż przecież te dzisiejsze hasła i dawne polskie idee takie zgodne ze sobą, i pytać, jak to możliwe, by co dziś jest ideałem, którym szczycić się można, było błę-dem — w tej dawnej Polsce?
Zaczęła się budzić reakcja. Nie znaczy to, jakoby jej objawów nie było i dawniej. Przeciw poglądom szkoły krakowskiej występowali już dawniej niektórzy historycy, zwłaszcza warszawscy: Korzon i Smoleński, w Krakowie przed laty przeszło dziesięciu pozwolił sobie na krytykę pewnych twierdzeń niżej podpisany na konferencjach historycznych, urządzonych przez prof. Stanisława Zakrzewskiego w auli uniwersytetu. Ale chór, z ogółu historyków złożony, głośniejszy był niż te — nieliczne sola. Gdy badania monograficzne wykazywały, że w Polsce nie było tak źle, jak np. praca Ulanowskiego o wsi polskiej, to jednak nie umiano i nie chciano zużytkować ich dla rewizji wszechwładnej teorii. A ogół przecież nie śmiał przeciw fachowcom mieć innego zdania i — rzecz jasna — nie mógł, gdyż brakłoby mu dostatecznych argumentów.
Dopiero w czasie wojny i wśród historyków silniejsze odezwały się głosy krytyki tych panujących poglądów. Prof. Balzer wystąpił w obronie wartości instytucji ustroju Polski w wieku XVIII w stosunku do insty-tucji innych państw współczesnych, aż może za daleko posuwając się w ich obronie, w znanej rozprawie Z zagadnień ustrojowych Polski. Autor tych uwag w Charakterystyce państwowości polskiej przeprowadził krótką paralelę w ogóle rozwoju tej państwowości z zachodnioeuropejską, by taką metodą porównawczą ustalić polskie odrębności, ich powody i wartości. Najsilniejszą zaś reakcją były niedawne wykłady profesorów krakowskich o Przyczynach upadku Polski, które wszechstronnie omówiły kwestię wad i błędów Polski, ich wpływu na ten fakt najdonioślejszy: jej rozbiór, i nie zaprzeczając, że wad w Polsce było dość dużo, które osłabiały jej państwową siłę, brały przecież w obronę zwłaszcza instytucje i idee, gdy błędy w ludziach głównie wykazywały.
Zwrot więc na całej linii, zwrot nie u jednostek tylko, ale w przeważnej części uczonych. Upadają poglądy krakowskiej szkoły, a raczej — już upadły.
IV
Na takim tle rozumiemy znaczenie książki p. Chołoniewskiego i jej niezwykłą popularność. Poszedł on równolegle z tyle poglądami, które zwyciężają wśród historyków. Od nich poglądów nie przejął jednak. Swoje zapatrywania zdobył własną pracą myśli, dawał im już wyraz w ciągu kilku ostatnich lat, wtedy kiedy z grona historyków na zewnątrz myśli takie jeszcze nie wyszły. W ostatnich tych ich pracach znalazł jednak poparcie swojej tezy, umocnił się może w niej, a przynajmniej znalazł na poparcie swoich poglądów więcej argumentów, których już z innych ich prac, dawniejszych, zebrał wielką ilość. Czerpał z prac, które jeszcze pisane były pod wpływem krakowskiej szkoły; ale krytyczny umysł jego umiał rozróżnić fakty i rozumowania, na nich oparte, fakty brał, a rozumowań przeprowadzał krytykę własną myślą, która mu inne nasuwała ich tłumaczenie, inną ocenę.
I nim jeszcze historiografia fachowa zdobyła się na ogólny sąd, uprzedził ją swoją książką.
Nie bada, skąd się pewne pojęcia w Polsce wzięły, jakie ich stanowisko w rzędzie współczesnych im pojęć prawnych. Nie dochodzi, jaki one wywarły wpływ na siłę państwową Polski. To nie było jego zamierzeniem. Cel był inny — wykazać, że dawne idee Polski odpowiadają tym, które dziś się ledwie budzą u innych narodów, że Polska urzeczywistniła je, ujęła w przepis prawny, nadała moc obowiązującą od dawna, gdy dopiero dziś do tego dążności widać u wielu współczesnych narodów. A więc roztacza obraz wolności polskich, takich silnych, rozległych, jakich nie znały inne państwa, choć nie powszechnych, jednak służących bardzo szerokiej warstwie, wskazuje na znaczenie społeczeństwa wobec władzy, społeczeństwa, które chciało tylko swobodnie żyć, nie pragnęło wojen, uzależniało ich wypowiedzenie od uchwały sejmu, nie dążyło do podbojów. Podnosi znaczenie tych unii, które Polska przeprowadzała, budując olbrzymie, z różnych narodów państwo nie uciskiem, nie gwałtem, ale bratnią miłością, dopuszczaniem tych narodów do własnych swobód i wolności.
Historyk mógłby niejedno twierdzenie ustalić, niejedno objaśnić inaczej. Ale punkt wyjścia autora jest też inny niż badacza, który wyjaśnia i tłumaczy. On szuka wartości twórczych w Polsce tych, które by dzi-siejszym odpowiadały ideałom, mierzy te wartości miarą etycznej i wolnościowej ich mocy. I odkrywa długi szereg instytucji świetnych, błyszczących.
I czyż dziwić się można, że taka praca porwać musiała? Czyż dziwna, że ją czyta z takim zajęciem nasz inteligentny ogół? Podnosi ona w jego oczach naród, jego wartość i jego historii, dla tej historii budzi szacunek i miłość, krzepi ducha, który tak potrzebował pokrzepienia. Odpowiedziała potrzebie narodowej. A że z wynikami nauki pozostają w zgodzie jej twierdzenia, tym lepiej — dla niej i dla społeczeństwa.
V
Niech mi wolno będzie jednak, mimo całego uznania, jakie mam dla myśli autora, przecież jedno uczynić zastrzeżenie.
Nasze ideały były wielkie, potężne. Nie mamy się powodu zapierać naszych ideałów swobody, wolności, przeciwnie — dumni z nich być możemy. Ale jednak — czy zupełnie jesteśmy bez winy? Czy ten obraz, który p. Chołoniewski roztacza, nie jest jednostronny?
Zdaje sobie autor z tego doskonale sprawę, iż nie omawia całości kwestii, jakie się wyłaniają z przeszłości Polski. Pisze tak: „Nie będziemy tu wchodzić w praktyczne błędy i grzechy Rzeczypospolitej, których nie brak; przy ocenie najgłębszych podstawowych zasad, jakimi kierowała się dusza polityczna naszej Ojczyzny, znaczenie ich jest zupełnie drugorzędne.
Czy naprawdę — zupełnie drugorzędne?
Powiedział jeden z historyków, że Polacy chcieli budować Polskę na wzór republikańskiego Rzymu, tylko — Rzymianami być nie umieli. A niedawno w ładnych i przemyślanych odczytach swoich J. K Kocha-nowski pisał, iż nasza wina leży w tym, że stanąwszy w typie państwowości „najbliżej szczytnych ideałów człowieczeństwa, zatraciliśmy w swoim czasie miarę powszednich cnót gromadzkich, poszanowanie własnej swej władzy”.
Książka p. Chołoniewskiego otuchę budzić będzie wśród tysięcy Polaków, dumę z naszej przeszłości. Czy jednak, podnosząc wartość ideałów naszych, wartości swobód, nie dobrze byłoby zaznaczać to, iż wielkie prawa nakładają i wielkie obowiązki? Czy nie dobrze byłoby zaznaczać, że z wolności ma prawo i może bez szkody korzystać tylko ten, kto sam umie w razie potrzeby tej wolności zakreślić szranki? Że w braku właśnie tej miary w wolnościach, w braku rzymskiego ducha, przecież była nasza część winy, żeśmy nie mogli dostatecznie bronić się przeciw wrogom?
Przesady było niesłychanie dużo w twierdzeniach krakowskiej szkoły historycznej. Ale — część prawdy przecież była. Czy prostując jej twierdzenia, odrzucać i to zdrowe ziarno, jakie wśród innych się kryje? Czy naszemu miękkiemu społeczeństwu, gdy podnosi się jego ducha, nie dobrze byłoby przypominać, że jednostki dla siebie powinny być — twarde?
To moje zastrzeżenie. A gdy autor wkrótce pewnie do nowego przystąpi wydania swej pięknej książki, może zechce je wziąć pod swoją krytyczną rozwagę.
Post został pochwalony 0 razy
|
|